Ładowanie...
… jakich było wiele w 2010 roku. Niczym się nie wyróżniał.
W pewnym momencie moja mama zapytała: Bartek, co ty masz tak powiększoną szyję?
Jak powiększoną? – nie odczuwałem nic i nic mi nie przeszkadzało. Na dodatek praca w korporacji i szuflada ze słodyczami zrobiły swoje. Nie byłem gruby, ale byłem najbardziej okrągły, odkąd siebie pamiętam. Czułem, że tej masy mam więcej, więc nie zwróciłem na szyję uwagi.
Zrzuciłem wszystko na boreliozę, bo przecież na majówce użarł mnie kleszcz i miałem rumień. Brałem antybiotyk, jednak później się okazało, że o wiele za krótko. Lekarz u którego byłem z kontrolną wizytą powiedział: to mi nie wygląda na boreliozę. Niech pan idzie jak najszybciej do onkologa.
Przez kilka miesięcy mocno wypierałem, że dzieje się coś gorszego. Zajmowałem się głównie niedoleczoną odkleszczową chorobą. Ale przez skórę coraz dobitniej czułem, że to może być poważna sprawa, a słowa tamtego lekarza, ale też i kolejnych nie dawały mi spokoju.
I w końcu się odważyłem. Onkolog postanowił tę boreliozę poobserwować. Po trzech antybiotykach szyja coś tam się poruszyła, ale zmiana nie znikła. Zapadła decyzja. Robimy biopsję.
Gdy poszedłem po wynik usłyszałem, że nie mają dla mnie dobrych wiadomości. I że mam wybór. Albo czekam minimum dwa tygodnie na wizytę u lekarza, który mnie pokieruje dalej, albo od razu przejdę przez drzwi, które prowadzą z gabinetu do kolejnego pomieszczenia. Tam czeka na mnie grupa studentów. Wybrałem studentów.
Trochę udało mi się pożartować, miny jednak mieli poważne.
W prima aprilis 1 kwietnia 2011 roku zostałem przyjęty na oddział na pierwszą chemioterapię.
Miałem 29 lat. Wyznaczoną datę ślubu kościelnego, zamówiony catering, zarezerwowaną salę, którą razem z narzeczoną wybraliśmy wcześniej, rozpoczęte starania o kredyt na mieszkanie i przed sobą największe wyzwanie, jakie może stanąć przed człowiekiem. Walkę o życie.
Czy się bałem? Tak, Bałem się. Choć właściwsze byłoby powiedzenie, że byłem w rozpaczy.
Właśnie spełniały się moje marzenia. O własnym domu, własnej rodzinie. Bo spotkałem kobietę, z którą chciałem spędzić resztę życia, z którą się rozumieliśmy, z którą na wakacjach w Murzasichlu dopiero co się zaręczyłem, z którą wzięliśmy dopiero co ślub cywilny i planowaliśmy ten szczególny dla nas – kościelny. Choroba nie była moim marzeniem. Nie było tam miejsca na biopsję i diagnozę nowotworową. A to się działo.
Towarzyszyła mi wtedy jedna myśl. Skoro jestem tu, gdzie jestem, to z powodu, z którego robiłem to, co robiłem. Więc żeby tu nie być – muszę działać inaczej.
Tydzień po pierwszej chemii wdrożyłem specjalne odżywianie, zalecone przez moją mentorkę. Trafiłem do niej dzięki jednemu z pacjentów, który na szpitalnym korytarzu przykuł uwagę mojej żony wyjątkowo dobrą formą, wyróżniając się witalnością spośród innych osób, nie tylko chorych. Od niego dostaliśmy kontakt.
To wtedy powstała moja złota piątka „bez”. Bez mięsa i przetworów, bez mleka i przetworów, bez drożdży, bez cukru i owoców, i bez glutenu. To jednak były moje główne „bez”. Jeszcze było bez jaj, kawy, bez czarnej herbaty, bez smażenia, bez mrożonek, bez mikrofali, bez konserwantów, bez octu spirytusowego., bez alkoholu. Bez. Bez. Bez.
Życie przyśpieszyło. Umowę kredytową podpisałem trzy tygodnie po pierwszej chemii i zaczęliśmy remont kupionego mieszkania. W lipcu wzięliśmy wyczekiwany ślub kościelny.
To w ogóle był rok ślubów. Wśród naszych bliskich było ich pięć – łącznie z moim – w kilkutygodniowych odstępach. Nic szczególnego, jeśli idzie się potańczyć i jeść to co podadzą, a nie wiezie się całej wałówki ze sobą, tłumacząc na wstępie oburzonym kucharkom, że ten bezgluten to nie afrodyzjak, a konieczność, a kilka dni po weselu jadę na kolejną chemię.
Mimo kuchennych potyczek – czerpałem z życia niesiony własnym szczęściem nowożeńca. I nie przeszkadzało mi, że przez pól roku od ślubu mieszkaliśmy na walizkach u szwagierki. Wspólnie, w trójkę w jednym pokoju. Jednak własne M było coraz bliżej.
2011. To był rok ogromnych zmian. I do tej pory zastanawiam się, jak człowiek jest w stanie coś takiego udźwignąć. Gdy inni nowożeńcy cieszą się ślubem, miesiącem miodowym, snują plany na przyszłość, my, między chemiami mogliśmy wyjechać tylko na tydzień ciesząc się, że wciąż mamy siebie. Potrzebowaliśmy poczuć, że jesteśmy młodym małżeństwem. Zabraliśmy pełen bagażnik garów i jedzenia, by móc realizować mój plan żywieniowy i kradliśmy chwile normalności.
Chemię zakończyłem we wrześniu. Badania pokazały, że jestem czysty. Nie ma choroby.
Poczułem ogromną ulgę. Jednak nie odpuszczałem diety, organizm potrzebował regeneracji. W końcu w przeciągu tych kilku miesięcy schudłem z 81 do 60 kilogramów.
Pół roku po zakończeniu chemii, podczas badań kontrolnych okazało się, że mam wznowę. Szok, niedowierzanie. Zmieniłem całkowicie swoje życie i nagle się okazało, że to nie wystarczy. Gdy zapytałem lekarza – to co teraz? – usłyszałem wyprane z emocji – wie pan. Chemia, radio, może przeszczep.
Ten moment był dla mnie gorszy niż diagnoza. Nie miałem pojęcia co mnie czeka.
Zaczęła się kolejna chemia – cięższa niż pierwsza. W planie był też przeszczep własnych komórek. Miałem szczęście, bo w chwili kryzysu, niby przypadkiem, trafiłem w dobre ręce, które postawiły mnie na nogi kostką gorzkiej czekolady. Niby nic, ale czekając na wizytę w drugim szpitalu, na 3 dzień po ostatniej chemii, mało nie zemdlałem z osłabienia przelewając się mojej młodej Żonie przez ręce. Zostałem przyjęty poza kolejką przez serdeczną doktorkę, która zobaczyła mnie jako osobę, a nie kolejny przypadek.
Po raz pierwszy poczułem, jak to jest, gdy lekarz jest partnerem, a nie wyrocznią. Ona poprowadziła moje dalsze leczenie. Tym razem było jednak jeszcze trudniej. Dotychczasowa terapia uszkodziła mi szpik. Szpik, który musiał jeszcze wyprodukować wystarczającą ilość komórek macierzystych, zanim miał zostać zniszczony megachemią.
Ogromne znaczenie miało dla mnie to, że mogłem w szpitalu jeść swoje jedzenie na każdym etapie leczenia. Było to możliwe dzięki rozmowom, mojej rzeczowej i nieugiętej postawie. Żona codziennie gotowała, tata przywoził. Przez miesiąc. Tyle trwały przygotowania do autoprzeszczepu.
Wreszcie pobyt w domu. Chwila wytchnienia od szpitalnych murów.
Nadszedł wrzesień. Idąc na oddział przeszczepowy żegnałem się z drzewami, dziękowałem, że są. I że mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Byłem pogodzony z tym, że mogę nie wrócić.
Wiem co znaczy dialog ze śmiercią. Sadzałem ją wtedy obok siebie na szpitalnym łóżku i rozmawiałem, jak z koleżanką. Przegadaliśmy kilka spraw i czułem, że to jeszcze nie jest moja pora.
Wyszedłem ze szpitala. Ogromna radość, że wracam. Z dobrymi wynikami. By wyeliminować jakiekolwiek ryzyko, przez kilka miesięcy nikt do nas nie przychodził, uważaliśmy na wszystko.
A ja obiecałem swojemu organizmowi, że jak wyzdrowieje, to pojedziemy do Paryża.
Usłyszałem kiedyś, że jeśli chcesz by twoje ciało wyzdrowiało – daj mu jakieś marzenie, które chciałbyś spełnić. I tak zrobiłem. Jednak dopiero wtedy kiedy mój organizm się o to upomniał.
Kolejne badania kontrolne praktycznie zwaliły mnie z nóg. Po pół roku od autoprzeszczepu kolejna wznowa.
Tym razem czekał mnie już przeszczep od obcego dawcy. Udało się go znaleźć w rodzinie. W sumie bardzo szybko jak na taką procedurę. Można powiedzieć, że miałem fart…
Mentalnie nie byłem jednak gotowy. A wszystko mówiło we mnie: „Jestem zdrowy”. Jednak wciąż nie byłem pewien czy nie wypieram znów strachu i bólu. Poprosiłem lekarkę o czas.
Postanowiliśmy z Żoną, że cokolwiek się wydarzy – jedziemy do Paryża. Nie odkładamy. Trzeba dotrzymać obietnicy. Tym bardziej, że mogę nie przeżyć kolejnego zabiegu.
Do końca życia nie zapomnę mleka kokosowego gotowanego w czajniku bezprzewodowym w hotelowym pokoju, razowych bagietek i muzyka, który grał wieczorem na wiolonczeli w podświetlonym tunelu prowadzącym do Luwru. I jeszcze klimatycznego, nocnego spaceru po Montmartre i wizyty w knajpce, w której grali jazz. Tym żyliśmy przez tydzień. Choć śmiało mogę powiedzieć, że piękno tych chwil żyje w nas do dziś.
Po powrocie podjąłem decyzję, że nie wracam do starego życia. Do rygoru pracy na etat, w której miałem po 30 nadgodzin co miesiąc. Że muszę znaleźć pomysł na siebie.
Czułem, że muszę coś zmienić, bo w tym starym życiu coś mnie trzyma w tej chorobie. Czegoś ona miała mnie nauczyć, a ja miałem wrażenie, że wciąż nie odrobiłem lekcji.
13 maja 2013 roku zgłosiłem się na badania kontrolne przed przeszczepem. Wszyscy na mnie czekali: dawca, radioterapeuta i miejsce na oddziale.
Tylko, że badania wykazały, że… JESTEM ZDROWY. Choroba ustąpiła. Przeszczep okazał się niepotrzebny.
Miałem co prawda jeszcze leczenie wspierające przez 2, 5 roku i nigdzie nie mogłem się ruszyć bez zastrzyków, które musiały być przechowywane w lodówce. Jednak w czerwcu 2015 roku uwolniłem się w końcu od medykamentów.
Odkryłem w sobie pasję do dietetyki i mówienia o niej w sposób, który wielu ludzi uznało za nieszablonowy. Zacząłem prowadzić konsultacje i warsztaty w Akademii Walki z Rakiem. Zrobiłem studia poradnictwa żywieniowego, a potem z żoną studia pedagogiczne nadające uprawnienia do nauczania.
Kiedy w Internecie znalazłem kursy instruktora oddechu, po prostu wiedziałem, że chcę, że muszę tam być. Po pierwszym dniu warsztatów z kolei wiedziałem, że chcę tego uczyć ludzi. Bo oddech, to życie.
Moje doświadczenia dały mi wiedzę na każdym poziomie. Emocjonalnym, duchowym, żywieniowym, oddechowym.
Dziś wiem, ile mogę zrobić pracując z oddechem, ile czasu mogę zaoszczędzić klientom, o ile przyspieszyć rezultaty.
Że dieta ma znaczenie, ale oddychanie ma znaczenie jeszcze większe.
Moja choroba dała mi nowe życie. Jestem całkowicie innym człowiekiem. Dała mi impuls do zmiany. Zafundowała mi taki strach, taki lęk, że cała reszta to był pikuś. Zmieniłem to czego się bałem. Bo czego możesz bać się bardziej, z takiego ludzkiego punktu widzenia, niż śmierci.
Wierzę, że wszystko dzieje się po coś. A to co się dzieje jest dla nas lekcją. Jeśli jej nie odrobimy, to wróci do nas z większą siłą.
Choroba była dla mnie przebudzeniem. Zobaczyłem, że w życiu chodzi o coś więcej.
Nauczyłem się czerpać ze swoich doświadczeń. Zrozumiałem, że nasze ciało wie i mówi bardzo dużo.
Dziś uczę ludzi słuchać samych siebie.
Mówię im: Jedz i obserwuj. Oddychaj i obserwuj. Nie dyskutuj, słuchaj, zauważ co się dzieje, zaufaj sobie.
Ludzie nie są w stanie zaufać swojemu doświadczeniu, bo nigdy nie czuli.
A gdy świadomie oddychają – nagle zaczynają doświadczać. Mają kontakt ze sobą.
Mnie mocnego kontaktu ze sobą, nauczyła choroba. I to doświadczenie przekazuję dalej.
Myślę, że czasami dostajemy od życia pewne małe lekcje, symptomy, może to być ból głowy, jakiś inny ból, może nawet duchowy, który bagatelizujemy. Bierzemy tabletkę, idziemy dalej.
Wyłączamy ten sygnalizator. A on mówi: zajmij się mną! Zajmij się – twoje ciało –to twój pojazd, który na tej ziemi cię wiezie.
Organizm zapala lampkę ostrzegawczą, to znak, że coś się dzieje. A my wygaszamy lampkę, wykręcamy żarówkę i uważamy, że wszystko jest w porządku. Bierzemy kolejne przeciwbólowe leki i jedziemy dalej. Tylko to nie znaczy, że problem zniknął.
Jeśli więc chcesz być bardziej uważnym na siebie, lepiej rozumieć swoje ciało, dać sobie wsparcie w chorobie, poprawić efektywność oddychania i tym samym swoją wydolność fizyczną, umysłową, psychiczną, to jestem do twojej dyspozycji.
Jestem pewien, że przyniosę ci spokój, zdrowie i radość z każdego oddechu.
Bo sam tego dziś doświadczam.
Dziękuję: